Karkonosze
Gawęda o tonięciu w śniegu stulecia
Było to w kwietniu 2005 roku, pracowałem wtedy niby w szczecińskiej firmie, ale siedziałem całe tygodnie w Warszawie i potrzebowałem wypadu w kochane góry chyba jeszcze bardziej, niż zwykle.
Rozejrzałem się więc za porządnymi butami, oczywiście żadnych nie kupiłem, spakowałem parę rzeczy i zamiast wrócić z Warszawy na weekend do mojej Ukochanej, krętymi drogami i zatłoczonym PKSem udałem się pod osłoną nocy do Szklarskiej Poręby.
W ostatniej chwili zdecydowałem się skorzystać z wyciągu na Szrenicę. Wiem, wiem – obciach straszliwy, ale warszawska praca coś mnie rozleniwiła z lekka. Zamiast – jak zazwyczaj – wysiąść z autobusu przy Szklarce, pojechałem więc do centrum i zapiąwszy klamrę od plecaka na spuchniętym od pracy ;) brzuchu, ruszyłem przy muzeum mineralogicznym ku dolnej stacji wyciągu.
Pogoda była miła, słoneczna i ciepła. Taka, jaką Karkonosze na ogół mnie witają, by już nazajutrz dowalić mi mgłą, chłodem i deszczem. Gdzieniegdzie leżały resztki śniegu, ale przecież ja znam te góry ;) byłem już w nich w kwietniu i wiem, że szlaki zasypane nie będą. Im wyżej wspinało się krzesełko wyciągu, tym bardziej widziałem, jak mało mam racji.
Przesiadka. Kolejne krzesełko. Zeskok na górnej stacji wyciągu. Na liczniku już z 50 zdjęć – to powinno się chyba leczyć.
Na ścieżce na sam szczyt Szrenicy i schroniska na nim śniegu leżało sporo, ale był nieźle ubity. Trochę przeklinałem warszawskie sklepy za to, że nie znalazłem w nich żadnych satysfakcjonujących butów, bo buty do kostki nie chroniły przed śniegiem głębokim do kostek… Pogadałem na Szrenicy w właścicielem, wypiłem herbatę, walnąłem pieczątkę (a co ;) na pocztówce i ruszyłem granią. Szło się nieźle, w śniegu co najwyżej do kostek, bo droga aż do Stacji Przekaźnikowej była rozjeżdżona ratrakami.
Pod Stacją TV łyk wody i ruszam dalej, co będę się ociągał, skoro kwietniowe dni są jeszcze krótkie.
W końcu przyszedł czas na niespodziankę.
Kamienista droga skrajem Śnieżnych Kotłów (oczywiście tylko pamiętałem, że jest kamienista) była przysypana taką ilością nieudeptanego śniegu, że z pierwszym krokiem wpadłem po pas.
Spoko, to musi być akurat w tym miejscu. Wygrzebałem się jakoś i postawiłem drugi krok. Wpadłem po kolano. Postęp? Nie! Następny krok i znowu po pas.
Cholera jasna, nie mam rakiet, nie mam nart, nie mam nawet butów za kostki, a ambicja mi nie odpuszcza. Po przebrnięciu 200 metrów dotarłem do kawałka drogi, który wyglądał, jakby był ogrzewany od spodu. Suchutki, ani trochę śniegu. No i dałem się nabrać.
Zimowa droga prowadzi południowym stokiem Wielkiego Szyszaka, nie północnym. Jej przebrnięcie zajęło mi chyba z godzinę. Dlaczego tak krótko? Bo odcinek „z górki” pokonałem: ślizgając się, turlając, biegnąc w podskokach i wykonując jeszcze inne dziwaczne ewolucje.
Kryzys dopadł mnie już po drugiej stronie Szyszaka. Ktoś z naprzeciwka szedł w rakach i tam, gdzie ja wpadałem po pas było widać ślady kolców wbitych w śnieg na może dwa centymetry.
Cholera, może lepiej wrócić? Nie! Mam dwie szpule plastra w plecaku – pomyślało moje makgajwerowe ja – pozbieram parę kijów i zrobię sobie pseudoraki.
Szło się na nich całkiem przyjemnie. Ale po jakimś kilometrze się popsuły, a plastra już nie miałem.
Z każdym krokiem w stronę Odrodzenia, moje przemoczone stopy mówiły mojej głowie, że ma być wkurzona na cały ten górski plan i jeżeli w ogóle dadzą radę dotrzeć do Przełęczy Karkonoskiej, to chcą natychmiast rano wracać do domu.
Ale zrobiłem mnóstwo pięknych zdjęć.
Na Odrodzeniu, po lekkim podsuszeniu butów na grzejniku, poczułem się dużo lepiej. Poznałem Sylwię i Wojtka, z którymi wypiłem duuużo piwa i pół nocy nagrałem się w bilard. Nazajutrz zjadłem śniadanie na tarasie, z którego obejrzałem tak piękny wschód słońca i tak wspaniały poranek, że musiałem kazać nawołującym do zejścia w dolinę stopom milczeć.
Dalej droga była już lżejsza, śniegu było chyba mniej albo był bardziej ubity. Albo to ja przestałem traktować go w kategoriach przeszkody, a zacząłem – w kategoriach zabawy.
Dotarłem do Słonecznika, a potem do Lucni Boudy. Opity czeskim piwem i objedzony ichnimi knedlikami, wdrapałem się na Śnieżkę i nawet pozwolono mi tam zanocować. Kolejny wschód słońca i poranek był równie wspaniały, jak na Przełęczy Karkonoskiej. Brnąc przez śnieg dotarłem do Okraju, zjechałem autobusem na jakieś czeskie rozdroże i stopem pojechałem do Pecu. Gospodyni „Zlatej Hvazdy” poczęstowała mnie domowymi ciasteczkami, więc po kolejnym noclegu miałem tyle energii, że postanowiłem wejść na Równię pod Śnieżką piechotą zamiast wjeżdżać wyciągiem. Dobrze zrobiłem, bo wyciąg i tak nie jeździł.
Niebieski szlak na Równię, gdyby był wklęsły zamiast być wybrzuszony, mógłby robić z powodzeniem za tor saneczkowy. Miejscami trzeba było włazić w las, bo na ścieżce było tyle śniegu w takim kształcie, że nie dało się na nim utrzymać równowagi.
Po drodze widziałem małą lawinę po drugiej stronie Obrzego Dołu. W Śląskim Domu nie chcieli uwierzyć, że przyszedłem z Pecu piechotą.
Na równi dopadła mnie mgła i do Samotni szedłem po omacku. Dobrze, że narobiłem zdjęć wcześniej.
Wracałem do Warszawy z jakimś takim lżejszym sercem. Fajnie, że nie wróciłem do domu już drugiego dnia, choć ilość śniegu mogła naprawdę odstraszyć. Ktoś w Szklarskiej pierwszego dnia mi mówił, że śnieg spadł tylko dwa razy tej zimy. Raz spadł metr, a drugi raz – drugi metr.
Czytałem potem w lipcu(!) że resztki śniegu przy Lucni Boudzie właśnie w końcu stopniały. Ale i tak wiem, że w kwietniu w górach śniegu nie ma ;)
Grzegorz Krugły
ostatnia modyfikacja: 4 września 2006, godz. 11:57